bell notificationshomepageloginedit profileclubsdmBox

Read Ebook: Menazerya ludzka by Zapolska Gabriela

More about this book

Font size:

Background color:

Text color:

Add to tbrJar First Page Next Page Prev Page

Ebook has 2273 lines and 46128 words, and 46 pages

-- To nie upowa?nia! -- wo?a?a -- i ty, Raku, jeste? niedo??g? a przecie? ci? nie zdradzam!...

-- O -- protestowa? m??.

-- Niema... o! -- upiec na ro?nie tak? kobiet?... nic j? nie usprawiedliwia!... to potworne!... w dodatku pani Bovary mia?a dziecko, o takiego Nabuchodonozora!...

I tu ?abusia, porzuciwszy ser, chwyci?a w obj?cia c?rk?, kt?ra g?o?nym krzykiem zaprotestowa?a przeciw temu gwa?towi.

Rodzice tymczasem spogl?dali po sobie.

O! tak! -- oni wychowali ?abusi? w ?wi?tych, tradycyjnych przepisach cnoty i surowo?ci. Ona wie, czem si? brzydzi? na ?wiecie, co jest nikczemno?ci?, fa?szem i pod?o?ci?...

To anio?!

Anio? domowego ogniska, kt?ry ?miechem swym trosk? z czo?a m??a sp?dza, jest chlub? i podpor? rodzic?w, troskliw? i czu?? matk?!...

To anio? ta ?abusia, kr?c?ca si? w tej chwili po pokoju z szelestem jedwabnego szlafroczka...

Uosobienie wdzi?ku, mi?o?ci, niewinno?ci, cnoty!...

Nagle ?abusia zatrzymuje si? w ta?cu.

Spogl?da na zegar i, ko?ysz?c si? zwolna, podchodzi ku m??owi.

-- ?abusi? g?owa boli! -- m?wi, sadzaj?c c?rk? na kolanach m??a. -- ?abusia p?jdzie na spacer...

-- B?d? ci towarzyszy?... -- wo?a m??.

-- Niechc?! -- protestuje z miluchnym d?sem -- p?jd? sama! Rak tu zostanie i b?dzie Nabuchodonozorowi cacka ustawia?!...

-- Ale?!...

-- No! sprzeciwiasz si??

-- Nie... tylko kawa!...

-- P?jdziesz jak wr?c?... wtenczas dam ci dziesi?tk?, inaczej, z czem Rak do cukierni p?jdzie?...

M?? jeszcze pr?buje opozycyi.

-- ?abusia tak chce! -- wo?a m?oda kobieta, u?miechaj?c si? zalotnie. -- ?abusia bardzo prosi, g??wka j? tak boli!...

Rodzice uwa?aj? za stosowne interweniowa?.

-- Ale? id?, drogie dzieci?!... przejd? si?! -- m?wi ojciec.

-- Poblad?a?, cierpisz widocznie -- dodaje matka.

I za chwil? przez pok?j, w kt?rym jest zgromadzona ca?a rodzina, przesuwa si? ?abusia w nowym, sukiennym kostiumiku, ok?adanym szenszylami.

Wygl?da jak m?odziuchne dziewcz?tko w tym obcis?ym ?akieciku, a nowe buciki skrzypi? za ka?dym krokiem.

Ca?uje r?ce rodzic?w, m??owi nadstawia usta do poca?unku, c?rk? g?aszcze po g?owie i ?egnana, obdarzona pieszczotami, staje jeszcze na progu, przesy?aj?c poca?unki ko?cami palc?w, ubranych w du?sk? r?kawiczk?.

-- Pa!... pa!... -- wo?a -- pa, Raku! pa, Nabuchodonozorze!... pa, mamusi i ojczusiowi... a niech R?zia za p?? godziny samowar nastawi i po sucharki p?jdzie!... pa!...

I cicho znika we drzwiach, pozostawiaj?c po sobie gam? srebrzystego ?miechu i wspomnienie uosobienia niewinnego wdzi?ku kobiecego.

Przeci?g?y poca?unek przerwa? cisz?.

W?r?d bladego ?wiat?a przyciemnionej lampy, zamajaczy?a nagle drobna posta? kobieca, powstaj?ca z otomany.

Kaskada jasnych w?os?w rozsypana na zarumienione ramiona, dr?a?a z?otawym blaskiem; oczy, b?yszcz?ce fosforycznym ogniem, migota?y u tej kobiety jak dwa b??dne ogniki, usta nami?tnie rozchylone, zgniecione w ?wie?ym poca?unku mi?osnym, zachowa?y jeszcze wilgo? zmys?owej ekstazy.

Wszystko w tej postaci tchn??o zmys?owo?ci?, sza?em bachantki, poddaj?cej sw? pier? pod u?ciski satyra.

Stan??a, wyci?gaj?c r?ce wysoko nad g?ow?, przechylaj?c si? w ty?, wci?gaj?c jakby w siebie cz?stk? mi?osnego dreszczu.

Stoj?cy przed ni? m??czyzna zapala? w?a?nie papierosa.

-- Mog?aby? zosta? chwil?.

-- O! nie, nie -- odpar?a kobieta -- musz? wraca?, aby podejrze? nie ?ci?ga?...

I zacz??a szybko nak?ada? ?akiecik i reszt? ubrania. On jej pomaga?, szukaj?c po ca?ej pracowni porozrzucanych drobiazg?w, kt?re przed chwil? zrywali oboje dr??cemi od nami?tno?ci r?kami.

Kapelusz zapad? gdzie? po za wielkie sztalugi, trzeba by?o go szuka?... odsuwa? draperye.

Oczy ich spotka?y si?, r?ce splot?y w u?cisku. Ca?a bezgraniczna, zmys?owa pot?ga zadrga?a w tem jednem spojrzeniu. Gor?co a? bi?o od tych dwojga m?odych ludzi, ukrytych w cieniu odosobnionej pracowni malarskiej na ustronnej ulicy.

-- Kiedy ci? zobacz??... -- zapyta? m??czyzna, ca?y dr??cy pod wp?ywem dotkni?cia jej r?k rozpalonych.

Ona wzruszy?a ramionami.

-- Niewiem kiedy si? wyrw?, nie?atwo mi to przychodzi...

On wstrzymywa? j? jeszcze, obejmuj?c mi?osn? pieszczot?.

-- O! ale... nied?ugo!

Kobieta spojrza?a mu zn?w w oczy.

Zielone b?yski strzeli?y z pod jasnych rz?s.

-- Szale?cze! -- wyszepta?a zd?awionym od wzruszenia g?osem -- czy? ja mog? istnie?, nie widz?c ci? dni kilka?...

A do progu ju? zwr?cona, doda?a pieszczotliwie:

-- Kochaj twoj?... ?abusi?!...

Portyera zapad?a, kobieta znik?a, pozostawiaj?c po sobie ca?? smug? p?omiennej nami?tno?ci, drgaj?cej w powietrzu.

Add to tbrJar First Page Next Page Prev Page

 

Back to top